No cóż, dawno mnie tu nie było, szwendałem się po blogu bardziej duchem niż ciałem.
Ale nawet bezecny poganin (BTW: widzieliście ostatni hit internetu? Jak nie, tutaj link do jutubka) ma chwile wzniosłej treści, tak więc właśnie w dzień dziecka Anno Domini 2013 nastał radosny dzień wpisu.
Po Renegacie (zwanym przez rozbujaną fantazję tłumacza "Mścicielem na Harleyu"), bierzemy się za Strażnika Teksasu czyli Cordella Walkera i jego wesołą, policyjną paczkę.
Nigdy nie lubiłem postaci granej przez Chucka. Była tak obrzydliwie płaska, jednowymiarowa, że nawet kilkulatkowi ciężko było to strawić. Ot taki Skrzetuski żywcem przeniesiony ze stronic Trylogii. Zero wątpliwości, zero wahania: dokonywanie zawsze jednego i słusznego wyboru. Krystaliczny wzór cnót do naśladowania. Wykastrowany z negatywnych emocji i popędów, pacyfikujący całe zło tego świata sążnistym kopniakiem.
Nawet jego romans z wątłą panią prokurator o aparycji suszonej miotły był całkowicie wyprany z jakichkolwiek erotycznych pierwiastków - raczej przypominał zażartą grę w bierki w domu starców.
Oczywiście całość uczucia skończyła się porywającym ślubem, który usankcjonował ten tlący się w duchu św. Karoliny Kozkówny flirt. Fanafary.
W następnych odcinkach zjawiali się po kolei więźniowie, którzy uprowadzając Panią Walkerową chcieli dochodzić zemsty i jakże wypaczonego poczucia sprawiedliwości. Oczywiście z wszelkimi gwałtami, wymyślnymi torturami, a nawet tak zwyczajną dla porywaczy macanką czekali do momentu, do którego sprawiedliwość została wymierzona przez soczysty kopniak z półobrotu zdenerwowanego męża. Aż do następnego porwania-związania.
Do tego postać C.D. Parkera - rodowitego Teksańczyka, obdarzonego nieodzownym kowbojskim kapeluszem, knajpą a'la weynowski saloon i nieśmiertelnymi porciętami na szelkach. Wypisz wymaluj dziadek Billy'ego Kida. I jak każdy rodowity mieszkaniec stanu Teksas wujaszek tryskał tym, co charakterystyczne dla tamtejszej skonfederowanej ludności: szerokim spojrzeniem na świat, szczerością, altruizmem i pełnym zrozumieniem dla odmienności drugiego człowieka.
Tak jak Herkules miał Jolaosa, Xena Gabrielę (a przypominam, że pozostajemy cały czas w klimacie seriali), tak i Walker posiadał swojego prywatnego pomagiera - był nim Trivette, postać, która mi osobiście przypadła do gustu najbardziej: Jimmy był zdecydowanie bardziej ludzki i zwyczajny niż jego spiżowy karate mentor (choć oczywiście Chuckowi ustępował pola pod każdym względem).
Większość seriali zawsze potrzebuje kreacji postaci-zapchaj dziury, na tle której główny bohater może błyszczeć w glorii i chwale. Postać taka zwykle bywa okaleczoną wersją wspomnianego głównego bohatera: niby posiada podobne moce, ale wszystko zawsze robi gorzej. I często trzeba mu/jej pomagać i wyciągać go/ją z opresji.
Niestety ten los przypadł czekoladowemu stróżowi prawa, wepchniętemu chyba trochę na siłę w scenariusz, tak by zaszczepić pożądany przez telewizyjną gawiedź pierwiastek politycznej poprawności. A szkoda.
Dobra ponarzekałem, a teraz czas na podsumowanie: pół dzieciństwa spędziłem na ćwiczeniu kopniaka z półobrotu, bo chcieliśmy z kumplami był jak Walker i Trivette.
Choć uczciwie mówiąc, tak naprawdę Trivettem mało kto chciał być.