Mogę pisać o muzyce na dwa sposoby:
1. Za jednym zamachem trzasnąć całą płytę, kiedy owszem pamiętam i numery i zespół, ale całość jakoś nie wyżłobiła poważniejszych bruzd we wspomnieniach (na szczęście przypadków takich jest naprawdę niewiele - przynajmniej jeżeli chodzi o lata 90).
2. Można spróbować opisać jeden numer, z którym wiąże się lawina emocji, przemyśleń, wspomnień. I wiem, że choćbym trzysta razy edytował tekst, dopisywał, skreślał, próbował na nowo coś szkrobnąć - zawsze to nie będzie to. I nie uda mi się do końca napisać tego, o co mi chodziło.
I z tym kawałkiem tak jest.
Bo o czym tu napisać? O Analogsach - legendzie street punka, która pomimo roszad, zawirowań, zmian w składzie do dzisiaj jest w szczytowej formie?
Czy może o sobie - dzieciaku z dobrego domu, którego zafascynowała prostota, szczerość i genialny cover legendy brytyjskiego punka? Który zakochał się w kapeli ze Szczecina, ich brudzie, szarości, braku perspektyw, mimo, że na co dzień szalał po ładnych, tyskich podwórkach?
Czy może wreszcie o samym numerze, w którym nie chodzi o banki, broń, gonienie z policją, ale o to, o czym każdy przecież marzy - wolność i prawo do decydowania o sobie? Bo to przesłanie, świetnie przeniesione na polski grunt, jest dalej aktualne. Może dzisiaj nawet bardziej, niż w czasach, gdy mój horyzont zdarzeń ograniczał się do jabola w ręce, koszulki Pidżamy Porno, glanów i buńczucznych zapowiedzi walki z systemem:
W całej tej paskudnej obłudzie, która nas otacza, w tym popieprzonym wyścigu donikąd, w tej beznadziei w jaką ONI wepchnęli nasze pokolenie - najpierw mamiąc wizją konieczności wykształcenia, a potem dziwiąc się i sarkając, że kto jest zdrowy na umyśle, to ucieka stąd gdzie się da, Analogsi to dla mnie antidotum przypominające, że przecież najważniejsze jest to, by w całym sprośnym, dzikim cyrku, pozostać sobą.
I lać na całą XXI-wieczną psychodelę kulturalno-społeczną. Na oczekiwania, bon tony i to jakim się "być powinno".
Byłem na Woodstocku na ich koncercie w 2012, kiedy grali na dużej scenie. Było to jedno z niewielu wydarzeń, nazwijmy je górnolotnie "artystycznych", gdzie miałem łzy w oczach. I gardło zdarte do krwi. I wraz z hipisami w martensach wznosiłem zaciśniętą pięść ku górze, wrzeszcząc, że "nigdy nie damy się pojmać".
Categories:
Analogs,
cover,
Guns of Brixton,
Hiciory,
Strzelby z Broxton,
the Clash